REALIZACJA

 
Producentami i dystrybutorami kinowej adaptacji zostali legendarni już niemal bracia Bob i Harvey Weinsteinowie („Władca pierścieni”, „Pulp Fiction”), mistrzowie w promowaniu ambitnych przedsięwzięć, mających szansę na Oscara, stojący na czele dawnej firmy Miramax, dziś The Weinstein Company. Na reżysera wybrano wybitnego, wielokrotnie nagradzanego producenta telewizyjnego Johna Wellsa („Mildred Pierce”, serial „Prezydencki poker”), dla którego był to drugi wyreżyserowany film, po intrygującym „W firmie” („The Company Men”, 2010), według własnego scenariusza, z Benem Affleckiem, Tommym Lee Jonesem i Chrisem Cooperem w rolach głównych. Po długich staraniach zgromadzono imponującą obsadę z Meryl Streep, Julią Roberts (po raz pierwszy spotkały się na ekranie), Chrisem Cooperem, Samem Shepardem i brytyjską gwiazdą Benedictem Cumberbatchem (serial BBC „Sherlock”, „Szpieg”, „Czas wojny”, „Piąta władza”) na czele. Cumberbatch, obdarzony głębokim, charakterystycznym barytonem, nie dość, że został wybrany najbardziej seksownym aktorem przez magazyn „Empire”, to dotąd jeszcze nigdy nie zawiódł. Roberts, na propozycję zagrania u boku Streep, którą niezwykle podziwia, zareagowała płaczem z radości. Zdjęcia kręcono w Bratlesville i Pawhuska w Oklahomie (tam rozgrywa się akcja sztuki i filmu) oraz w studiu w Los Angeles w październiku i listopadzie 2012 roku. Film miał premierę na festiwalu w Toronto, gdzie spotkał się z bardzo życzliwym przyjęciem. Potem zagościł między innymi na Savannah Film Festival. Podczas Hollywood Film Festival w Los Angeles film wyróżniono dwiema nagrodami: dla zespołu aktorskiego jako całości i dla Julii Roberts jako najlepszej aktorki drugoplanowej. Roberts i Streep zdobyły także nominacje do Złotych Globów. Krytyka dość zgodnie uznała ten utwór za pełen błyskotliwych i poruszających ról. Chwalono zwłaszcza niezawodną Streep, Roberts, Coopera czy pozornie nieefektowną Julianne Nicholson. Dla wielu komentatorów nie ulega najmniejszej wątpliwości, że ten tytuł będzie się bardzo liczył w oscarowych zmaganiach. 

Wspomniana kluczowa scena obiadu powstawała przez cztery dni. Tak opowiadała o pracy nad nią Meryl Streep: – Najtrudniejsze jest zachować i ukazać świeżość emocji przy 15. czy 30. dublu. Ile razy można być złym czy wzruszającym? To było trochę jak igrzyska olimpijskie. Mówią ci, że jesteś najlepsza? Dobra, ale udowodnij to, mając u boku takich doskonałych partnerów, jak Benedict czy Abigail Breslin. Ale ostatecznie jestem aktorką. I naprawdę lubię pracować. Czasem inni aktorzy patrzą, jak gram, zamiast być ze mną, z moją postacią, reagować na mnie... To nie jest dobre. Ale tak się nie stało w przypadku tego filmu. Aktorka, znana z sumienności, zaczęła się przygotowywać do występu już dziewięć miesięcy przed zdjęciami. Margo Martindale, grająca jej ekranową siostrę, komentowała: – Meryl dała z siebie, jak zwykle, 150 procent. Imponowała łatwością gry, swobodą. Ale przedtem ciężko na to zapracowała. 

Bohaterka Streep, Violet, cierpi na raka i uzależnienia. Ale budzi grozę i śmiech, a nie łatwą litość. – Znałam wielu ludzi zmagających się z bólem i kilku narkomanów. Nie potrzebowałam specjalnych, szczegółowych studiów – opowiadała aktorka. – Mam swoje lata i swój całkiem pokaźny bagaż doświadczeń i obserwacji, z których mogę czerpać. Wzorując się na mojej matce, postarałam się odtworzyć jej niecierpliwość. Pamiętam jak mawiała: jesteście zepsuci do szpiku kości. 
– Nigdy nie pracowałam w moim życiu tak ciężko – komentowała z kolei Julia Roberts. – Dziwi mnie, że aktorzy grający w teatrze osiem przedstawień w tygodniu nie trafiają wszyscy na odwyk. Daliśmy chyba radę, a przykład pracowitości Meryl dodawał nam sił. 
Streep uważała, że jest szansa, by powstał utwór znaczący: – Ten film jest jak życie. Zabawny i przerażający. Moja bohaterka ma na imię Violet, ale raczej powinna nazywać się Violent (Przemoc), a to dlatego, że jest zabawna i inteligentna, lecz jednocześnie nieustannie karze i atakuje świat i bliskich za swe zmarnowane życie. Te zmagania mają wręcz bezpośredni, fizyczny wymiar. Miałyśmy z Julią scenę walki, z której niewiele pamiętam. Obyło się bez dublerek, nie chciałyśmy ich. Wiem tylko, że następnego dnia naliczyłam sporo zadrapań i siniaków. 

W filmie znalazło się, według reżysera, sześć, może siedem linijek dialogu, których nie zawierał oryginalny tekst sztuki. Wells tłumaczył: – Naszym celem było spowodować śmiech widowni, ponieważ ekranowe sytuacje są zabawne. A że są jednocześnie bardzo dramatyczne, śmiech zamiera widzom na ustach. Wiele adaptacji sztuk teatralnych gubi swój komizm, ponieważ film jest bardzo realistycznym medium i umowność musi być ograniczona. Często odwoływałem się do osobistych doświadczeń: wychowałem się w rodzinie, gdzie były skomplikowane, bolesne relacje, ale było także wiele śmiechu, często podszytego bólem. I były także długie posiłki, gdzie ten bolesny humor dochodził do głosu. Reżyser tak podsumowywał pracę nad filmem: – Moim zdaniem to po prostu wielka sztuka, która będzie grana i za sto lat. Dramat rodzinny naszej generacji. Kompletując obsadę, musiałem myśleć o tym jak o bitwie. Nie chodziło tylko o to, by pozyskać utalentowanych ludzi. Musieli być wiarygodni jako rodzina i w dodatku ich styl gry i pracy musiał być na tyle zbliżony do siebie, żeby nie pozabijali się na planie. Meryl nie trzeba uczyć gry, pracuje ciężko jak nikt. A reżyser jest jak dyrygent dysponujący orkiestrą kameralną, w tym przypadku złożoną z wybitnych solistów. By efekt był naprawdę dobry, muszą być doskonale zestrojeni. Julia, wbrew swemu emploi, zagrała rolę kobiety po czterdziestce, pełnej goryczy i złości. Podpowiadałem jej tylko czasem: teraz jesteś zła z tego powodu, teraz z innego. Wystąpiła bez makijażu, ma brudne włosy, wygląda jakby nie miała siły wejść pod prysznic. Opuścił ją mąż, jej bohaterka, choć pełna agresji, cierpi na depresję. Natomiast do roli Ivy przesłuchaliśmy jakieś 50, 70 aktorek. To bardzo trudna rola. Kobieta, której nie zauważasz, ale która z czasem zaznacza swą silną obecność. Julianna Nicholson była zajęta przy sztuce Sama Sheparda i trafiła do nas pod koniec przesłuchań. Pracowałem z nią przedtem i czułem się winny, iż nie pomyślałem wcześniej, że to idealna rola dla niej. Była doskonała. Nie będę jednak rozczarowany, jeśli nie zdobędziemy Oscarów. Nie mamy 60 milionów dolarów na promocję, mamy tylko wielkie nazwiska i wielkie talenty. I uczciwy film, nad którym bardzo ciężko pracowaliśmy. Tak więc ucieszy mnie każdy dowód uznania. I nie ma w tym kokieterii ani nonszalancji. 

Piosenkę do filmu – „Last Mile Home”, stworzyli muzycy znanego zespołu rockowego Kings of Leon. – Nie chcieliśmy pisać o relacji matka – córka, ale o tym, co nas czeka, gdy wracamy do domu – o dobrych i złych rzeczach – mówił Caleb Followill, gitarzysta rytmiczny i wokalista. 

Benedict Cumberbatch tak opowiadał w wywiadzie opublikowanym w „Pulsie Tygodnia” o swojej roli w tym filmie i o spotkaniu z Meryl Streep: – Gram „Małego” Charlesa, który jest uroczą, zagubioną duszą, starającą się znaleźć swoje miejsce w świecie. A świat go odpycha. On kocha się skrycie w osobie, która znajduje się w jego bliskim otoczeniu i bardzo przez to cierpi. Jest też cały czas traktowany lekceważąco przez swoją destruktywnie kochającą i nadmiernie opiekuńczą matkę, głównie z powodu tajemnicy dotyczącej tego, kim naprawdę jest. To dość tragiczna postać, ale o pięknej duszy. Jest też niezłym wokalistą i tekściarzem. Śpiewam więc i gram na pianinie. To była wspaniała robota. Widziałem spektakl i gdy dowiedziałem się o kręceniu filmu, postanowiłem pójść na casting. Dałbym się pociąć za tę rolę, myślałem. Samo siedzenie przy stole z Meryl Streep i patrzenie na nią było niesamowite, wszyscy byliśmy pod wrażeniem. Właściwie zapomnieliśmy, że mamy grać. Zamieniliśmy się w widownię i obserwowaliśmy jej niezwykły talent. (…) Meryl grała postać cierpiącą na raka przełyku – raz była w stanie nirwany z powodu dużych dawek lekarstw, innym razem wpadała w dołek i przygnębienie. Upijała się podczas czuwania przy zwłokach męża. Postać ta przerabiała huśtawkę nastrojów – od bezbronnej do atakującej, od zagubionej do pewnej siebie, seksownej. Przy czym przejścia z jednego stanu w drugi były niezwykle subtelne. Zastanawiałem się, jak ona odgrywa całą tę orkiestrę uczuć i stanów. W końcu zebrałem się na odwagę i spytałem ją o to. A ona odparła, że to po prostu wychodzi z niej samo, naturalnie. (…) Doszliśmy z Meryl do wniosku, że jeśli aktor ma tylko jeden sposób mierzenia się ze swoim zadaniem, wówczas ogranicza to nie tylko jego, ale też pozostałe osoby, które z nim pracują. Rozmowa z nią dodała mi otuchy, to był bardzo sympatyczny moment.